niedziela, 3 czerwca 2012


Jakiś czas temu postanowiłam kupić monitor do komputera. Wybrałam się więc do jednego z elektromarketów, upatrzyłam model, pan z obsługi zapakował i przemieściliśmy się do kasy. Przy kasie pan pyta mnie, czy za dopłatą 100 zł chce przedłużoną gwarancję do 5 lat, która obejmuje także zalanie monitora. Już się prawie zgodziłam, gdy zerknęłam przez ramię uroczego pana na komputer, na którym pan finalizował naszą transakcję. Na komputerze wyświetlała się nazwa „Hestia”. Zaciekawiona zapytałam, co ma ta „Hestia” do mojego nowego monitora. I co się okazało? Że ta przedłużona gwarancja to wcale nie gwarancja, a ubezpieczenie gwarantowane przez Hestię.

Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że co to za różnica, czy będziemy mieć gwarancję, czy dodatkowe ubezpieczenie. Z prawnego punktu widzenia różnica jest znaczna.

Przy gwarancji, nawet jeżeli sprzedawca nie opisze w karcie gwarancyjnej, jakie są dokładne warunki gwarancji, to i tak ustawowo zagwarantowany jest minimalny poziom gwarancji tj. wiadomo, że sprzedawca zawsze będzie zobowiązany do usunięcia wad fizycznych rzeczy. Przy tym gwarancja jest na tyle utrwaloną społecznie instytucją, że nawet przeciętny konsument jest świadomy, że zawsze trzeba zapytać o kartę gwarancyjną i sprawdzić, co w tej karcie jest. Jakby więc coś sprzedawca kombinował, to możemy się dość łatwo o tym dowiedzieć.

Natomiast przy ubezpieczeniu tak nie jest. Ubezpieczenie kreuje bowiem stosunek prawny istniejący z reguły pomiędzy ubezpieczycielem a sprzedawcą. Sprzedawca ubezpiecza się od tego, że konsument będzie żądał naprawienia wady. Uprawnienia kupującego w razie wad rzeczy, kształtuje zatem w zasadzie pośrednio umowa zawarta pomiędzy ubezpieczycielem a sprzedawcą. Sprzedawca nie udzieli bowiem kupującemu więcej praw, niż wynika to z umowy z ubezpieczycielem. Powszechną praktyką jest, że ubezpieczyciel na różnorakie sposoby wyłącza swoją odpowiedzialność, a to ustalając rodzaje wad, za które będzie odpowiadał, a to maksymalną sumę odpowiedzialności, a więc kwotę, do której będzie odpowiadał za wady. Może więc być tak, że jeśli na włączonym monitorze pojawią się paski, to sprzedawca to naprawi, bo mu ubezpieczyciel wypłaci za o odszkodowanie, ale jeśli pęknie obudowa monitora, to sprzedawca odmówi naprawy, bo akurat ubezpieczyciel na tę wadę wyłączył swoją odpowiedzialność. Wszystkie te skomplikowane zasady usuwania wad są wynikają najwcześniej z tzw. ogólnych warunków ubezpieczenia, w skrócie OWU. O istnieniu tych warunków przeciętny konsument nie wie, bo go sprzedawca o tym nie informuje. Nie ma więc możliwości, aby się z OWU zapoznać i w konsekwencji, kupując „dodatkowy okres gwarancji”, kupuje kota w worku.

Ponadto, bardzo często mylimy gwarancję z inną ustawową instytucją, którą mamy zagwarantowaną przez pierwsze 2 lata po zakupie rzeczy tj. z niezgodnością towaru z umową. Instytucja ta statuuje bardzo szeroką, w zasadzie absolutną odpowiedzialność sprzedawcy – sprzedawca zawsze musi naprawić wadę, która powstała w kupionej rzeczy, bez względu na to, czy udzielił na to gwarancji, czy nie. Słysząc więc „dodatkowy okres gwarancji”, myślimy, że chodzi o przedłużenie takiego modelu odpowiedzialności. Nic bardziej mylnego – żaden ubezpieczyciel, udzielając sprzedawcy ubezpieczenia, nie zgodzi się na taką odpowiedzialność, jak wynika z niezgodności towaru z umową.  

Jaki morał z tej opowieści? A taki, że póki Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie weźmie pod lupę „dodatkowego okresu gwarancji”, należy zawsze wiercić dziurę w brzuchu sprzedawcy i dopytywać, co się kryje pod tym pojęciem.

A monitor kupiłam, co prawda bez dodatkowego okresu gwarancji, ale póki co od 1,5 roku służy mi znakomicie, zwłaszcza do oglądania drugiego sezonu „Gry o tron” ;-) 

sobota, 2 czerwca 2012


Wczoraj było nieco z przymrużeniem oka i przejaskrawieniem o sytuacji, która może spotkać każdego z nas. Dzisiaj natomiast poważniej i na temat, którym zainteresowani będą przede wszystkim pasjonaci, tudzież studenci, którzy właśnie uczą się do egzaminu z prawa rzeczowego.

Rzecz będzie o relacjach polsko-niemieckich, na szczęście nie w kontekście często nadużywanego przez niektórych polityków pojęcia „kondominium” czy osławionej „zakamuflowanej opcji niemieckiej”, ale w wymiarze czysto prawnym. Porównam regulacje prawne dotyczące przeniesienia własności w polskim i niemieckim porządku prawnym.

W polskim prawie, zgodnie z art. 155 § 1 Kodeksu cywilnego, do przeniesienia własności rzeczy wystarczająca jest jedna czynność tj. zawarcie odpowiedniej umowy (np. sprzedaży, darowizny etc.). Umowa ta wywiera tzw. podwójny skutek, czy bardziej fachowo mówiąc jest czynnością zobowiązująco-rozporządzającą. Oznacza to, że stajesz się właścicielem rzeczy już w chwili zawarcia umowy, bez względu na to, czy sprzedawca przekazał ci już fizycznie rzecz. Czyli, jak kupisz na allegro prezent dla mamy, to jesteś jego właścicielem od razu po dokonaniu przelewu należności za prezent, nawet jeśli nie dostałeś go jeszcze pocztą. Żeby być precyzyjnym, zasada to dotyczy tzw. rzeczy oznaczonych co do tożsamości, a więc rzeczy o sprecyzowanych właściwościach np. samochód o konkretnym numerze nadwozia. Nie dotyczy to rzeczy oznaczonych co do gatunku czyli np. jakiekolwiek samochodu z danej serii, jeszcze bez numeru nadwozia i numeru rejestracyjnego.

W prawie niemieckim natomiast tak nie jest. Aby przeszła własność wymagane jest zawarcie dwóch odrębnych czynności: czynności zobowiązującej oraz czynności rozporządzającej (§ 929 ust. 1 Burgerliche Gesetztbuch tj. niemieckiego kodeksu cywilnego, dalej: BGB). Własność przechodzi na nabywcę dopiero po skutecznym zawarciu czynności rozporządzającej. Czyli, jak kupisz towar na aukcji elektronicznej, to nie stajesz się jego właścicielem wraz z zakończeniem tej aukcji, ale dopiero, gdy otrzymasz towar pocztą. Zakup towaru na aukcji będzie bowiem czynnością zobowiązującą, zaś otrzymanie towaru pocztą czynnością rozporządzającą. Co istotne, zgodnie z tzw. zasadą abstrakcyjności, czynność rozporządzająca i czynność zobowiązująca są od siebie niezależne tj. wadliwość czynność zobowiązującej nie powoduje automatycznie wadliwości czynności rozporządzającej. W takim przypadku własność przechodzi na podstawie jedynie umowy rozporządzającej, ale strona wadliwej czynności zobowiązującej może skutecznie żądać zwrotu tak nabytej rzeczy na podstawie przepisów o bezpodstawnym wzbogaceniu.

Polski ustawodawca jest jednak niekonsekwentny i wprowadza szereg wyjątków, gdy zastosowanie znajduje opcja niemiecka tj. gdy własność przechodzi dopiero po zawarciu drugiej, rozporządzającej umowy. Wyjątek taki znajdziemy w przypadku nabycia tzw. rzeczy oznaczonych co do gatunku (art. 155 § 2 Kodeksu cywilnego), czyli wspomnianego już samochodu z danej serii bez numeru nadwozia i numeru rejestracyjnego, a także w przypadku nabycia rzeczy od nieuprawnionego, czyli, gdy złodziej próbuje obchnąć ci skradzionego Bentleja (art. 169 Kodeksu cywilnego).

Z nieprawniczego punktu widzenia żadnej różnicy pomiędzy regulacją polską i niemiecką nie ma – skutek jest ten sam, własność przechodzi. Z perspektywy odpowiedzialności prawnej różnica jest jednak diametralna. Odpowiedzialność ta rozkłada się w zupełnie inny sposób w obu przypadkach. Najłatwiej będzie przedstawić to za pomocą poniższych historyjek:

Przypadek 1:
Edward prowadzi antykwariat, w którym sprzedaje białe kruki. Pewnego dnia antykwariat Edwarda odwiedza Józef, który chce kupić swojej żonie – miłośniczce literatury – prezent na 30stą rocznicę ślubu. Po długim zastanowieniu Józef wybiera w końcu egzemplarz „Pana Tadeusza” z unikalnymi zdobieniami introligatora. Płaci Edwardowi cenę w wysokości 20.000,00 zł i umawia się na odbiór za kilka dni, gdy uda mu się kupić odpowiednie pudełko na prezent.

Prawo polskie:                                
Właścicielem książki z chwilą zapłaty ceny stał się Józef.
Prawo niemieckie:                         
Właścicielem książki jest wciąż Edward, gdyż zawarto tylko umowę zobowiązującą. Józef stanie się właścicielem książki, gdy ją odbierze.

Przypadek 2:
W następny dzień po wizycie Józefa, do antykwariatu Edwarda przychodzi Zosia, która szuka unikatowych wydań klasyki. Edward prezentuje jej całą ofertę w zakresie klasyki, ale nic nie satysfakcjonuje Zosi. Wtem Zosia dostrzega „Pana Tadeusza”, którego Edward sprzedał Józefowi. Edward nic nie wspomina Zosi, że książka jest już sprzedana. Książka tak bardzo podoba się Zosi, że proponuje Edwardowi, iż zapłaci za nią aż 40.000,00 zł. Edward przystaje na propozycje i sprzedaje książkę Zosi. Zosia płaci cenę 40.000,00 zł, ale książki nie odbiera, gdyż obawia się wracać samotnie z takim unikatem w kieszeni. Umawia się na odbiór książki za kilka godzin, gdy przyjdzie po nią wraz z mężem.

Prawo polskie:
Właścicielem książki jest wciąż Józef, mimo, że Edward sprzedał ponownie książkę Zosi, a Zosia zapłaciła cenę. Sprzedaż książki Zosi będzie bowiem transakcją nabycia rzeczy od nieuprawnionego. W taki przypadku własność przechodzi dopiero z chwilą wykonania umowy rozporządzającej, czyli wydania rzeczy (art. 169 § 1 Kodeksu cywilnego). Zosia nie odebrała książki, nie doszło więc do wykonania umowy rozporządzonej. Własność nie przeszła.

Prawo niemieckie:
Właścicielem książki jest wciąż Edward, gdyż książka nie została odebrana ani przez Józefa ani przez Zosię. Do skutku nie doszła więc czynność rozporządzająca, warunkująca przejście własności. 

Przypadek 3
Zosia wraz z mężem odbiera książkę w antykwariacie.

Prawo polskie:
Właścicielem książki jest Zosia, gdyż odebrała książkę i była w dobrej wierze tj. nie wiedziała, że Edward sprzedał już książkę Józefowi (art. 169 § 1 Kodeku cywilnego).
Prawo niemieckie:
Właścicielem książki jest Zosia – poprzez odbiór książki doszła do skutku czynność rozporządzająca. Inaczej niż w prawie polskim jest to jedyna podstawa przejścia własności tj. dobra wiara Zosi lub jej brak nie ma znaczenia.

Przypadek 4
Do antykwariatu Edwarda przychodzi Ania. W tym czasie Edward przebywa na zapleczu, ale przy ladzie stoi jego 12 letni syn – Tomek. Tomek sprzedaje Ani unikalne wydanie „Potopu”, które kiedyś wraz z siostrą Jagodą otrzymał w prezencie od babci. Ania płaci cenę  w wysokości 1.000,00 zł, postanawia jednak, że odbierze książkę za 2 godziny. Po 2 godzinach Ania wraca do antykwariatu. Nie ma już w nim Tomka, jest jednak siostra Tomka – Jagoda. Jagoda wydaje książkę Ani. Jagoda ma skończone 18 lat.

Prawo polskie:
Właścicielem książki jest nadal Tomek. Tomek jako małoletni nie mógł bowiem zawrzeć z Anią umowy, na mocy której sprzedał książkę wartą 1.000 zł. Umowa ta jest bezwzględnie nieważna (art. 14 § 1 Kodeksu cywilnego) i w konsekwencji Ania nie nabyła skutecznie własności książki.
Prawo niemieckie:
Właścicielem książki staje się Ania. Czynność zobowiązująca jest co prawda wadliwa, gdyż została zawarta z małoletnim Tomkiem, ale ważna jest czynność rozporządzająca (odbiór książki od Jagody, będącej współwłaścicielką książki). Wadliwość czynności zobowiązującej nie wpływa na ważność czynności rozporządzającej. Ania przestanie być właścicielem książki dopiero, gdy Tomek lub Jagoda podniesienie skutecznie zarzut bezpodstawnego wzbogacenia. Odpadła bowiem podstawa do wydania książki Ani (dokonania czynności rozporządzającej), gdyż sprzedaż książki przez Tomka (czynność zobowiązująca) była nieważna.

Mam nadzieję, że dobrnęliście do końca przez antykwariat Edwarda ;-) komu się udało i czuje się lekko zaprzyjaźniony z prawem naszego sąsiada, temu proponuję integrację także w sferze kulturowej, a właściwie rozrywkowej. Polecam utwór niemieckiego zespołu (co prawda śpiewany po angielsku, niemiecki przez długość wyrazów nie nadaje się do tego by go śpiewać, chyba, że ma to być marszruta), którego słuchałam, pisząc dzisiejszy post:

piątek, 1 czerwca 2012



Sąsiedzi. Ma ich każdy z nas. Jedni są mili, zawsze służą pomocą, gdy zabrakło nam cukru lub mąki, inni są mniej mili, nie lubią odpowiadać "dzień dobry" w windzie. Bez sąsiadów żyć się nie da. Wydawać by się mogło, że tę prostą prawdę zna również nasz ustawodawca i skonstruował tak przepisy, by można było skutecznie rozwiązać większość sąsiedzkich zwar i problemów. Przeglądając choćby Kodeks cywilny, nie sposób bowiem  pominąć szeregu przepisów dotyczących stosunków sąsiedzkich. Nic jednak bardziej mylnego. Weźmy następujący przykład.

Nasz sąsiad kupił dom za miastem i się wyprowadził. Aby jego dotychczasowe mieszkanie (w bloku) nie stało puste, postanowił je wynająć. Najemcy - mili młodzi ludzie - studenci, tyle, że mają jedną wadę. Lubią się pobawić i to na wszelkie możliwe sposoby, w szczególności uwielbiają grę na perskusji grubo po północy, słuchanie głośnej muzyki, a czasami, tak zupełnie dla żartu, rzucają się krzesłami ... Wszystko to dzieje się oczywiście za naszą ścianą, nie tylko w weekend, ale także w dni powszechnie. Po kilku tygodniach mamy dość i zaczynamy działać. Pierwsze, co przychodzi nam do głowy, to oczywiście policja. Zawiadamiamy, panowie policjanci przybywają (inna sprawa, że prawie po 1 h od zawiadomienia), ale niestety hałaśnicy ani myślą otworzyć im drzwi. Policja wejść na siłę nie może, bo nie ma zagrożenia życia. Interwencja więc bezskuteczna (notatka służbowa spisana). Taka sytuacja powtarza się kilkakrotnie, aż któregoś razu hałaśnicy nieopatrznie uchylają drzwi (stan, w którym byli, nie pozwalał już na odpowiednią percepcję). Policja wkracza, zastaje m.in. wódkę w butelkach po Kubusiu i jednego hałaśnika przebranego za batmana. Policja tłumaczy, upomina i poucza. Hałaśnicy skruszeni, kajają się, że więcej nie będą. Mandatów nie ma, bo według przepisów wewnętrznych policji przy pierwszej interwencji dotyczącej zakłócania ciszy nocnej nie daje się mandatu (sic!). Nie mija kilka dni a hałaśnicy znów zaczynają się bawić, tym razem nie popełniają jednak tego błędu i choćby bardzo już śledzili węża, to nie otwierają policji drzwi. Policja rozkłada bezradnie ręce, radzi jednak, aby udać sie do dzielnicowego, on powinien problem rozwiązać. Dzielnicowy, zacny i chętny do pomocy człowiek, wysłuchał problemu, lecz nie ma dobrych wiadomości. Przepisy nie dają mu kompetencji do sporządzenia wniosku do sądu, gdyż jest to możliwe jedynie przy mandacie i to jakby hałaśnicy  nie chcieli go przyjąć. A mandatu to dzielnicowy nie ma przecież za co wlepić, ale obiecuje, że odwiedzi hałaśników, pouczy i spisze hałaśników w notatniku (sic!!).

Zniecierpliwieni nieskutecznym działaniem policji, szukamy rozwiązania na własną rękę i znajdujemy art. 51 par. 1 Kodeksu wykroczeń: „Kto krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem zakłóca spokój, porządek publiczny, spoczynek nocny albo wywołuje zgorszenie w miejscu publicznym, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny”. Idealnie pasuje! Sporządzamy pismo analogiczne do zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa i wysyłamy, żeby było szybciej, od razu do wydziału wykroczeń przy właściwej komendzie. Mija kilka tygodni, przychodzi odmowa wszczęcia postępowania. Składamy zażalenie, które nie zostaje uwzględnione. Koniec.
Zniechęceni do prawnokarnych metod rozwiązania sporu, przeglądamy przepisy prawa cywilnego. W sukurs przychodzi nam art. 144 Kodeksu cywilnego, stanowiący o immisjach. Wynika z niego, że możemy wnieść do sądu pozew i domagać się, aby sąd za pomocą wyroku zakazał hałaśnikom ich wybryków. Zachęceni takim obrotem sprawy, zasiadamy do pisania pozwu. Pojawia się problem. Nie znamy dokładnych sąsiada, który wynajął mieszkanie hałaśnikom (jest pozwanym jako właściciel). Dowiadujemy się, że możemy znaleźć dane sąsiada w geodezji w urzędzie gminy, jeśli tylko znamy numer działki, na której stoi blok. Oczywiście, że znamy, bo mamy założoną księgę wieczystą dla naszego mieszkania, w której wskazany jest ten numer. Składamy wniosek w geodezji, płacimy 12 zł, czekamy i jakież jest nasze rozczarowanie. Dane sąsiada ograniczają się do jego imienia i nazwiska, aktualnego adresu nie ma, bo to dane wrażliwe i przepisy o ochronie danych osobowych nie zezwalają na ich rozpowszechnianie. W żaden inny sposób danych sąsiada uzyskać się nie da. Pozwu nie ma jak napisać.
Zostaje nam ostatnie koło ratunkowe – właściciel budynku – spółdzielnia mieszkaniowa.  Wszak hałaśnicy swoimi wybrykami naruszają regulamin porządku domowego. Piszemy odpowiednie pismo do zarządu. Po wielu tygodniach otrzymujemy enigmatyczną odpowiedź, że zostały podjęte odpowiednie kroki tj. poinformowano sąsiada, że jak najemcy nie przestaną hałasować, to jego lokal zostanie zlicytowany (nie wiadomo, na jaki adres wysłano to pismo, bo nie wiadomo, czy sąsiad podał spółdzielni nowy adres; możliwe więc, że pismo trafiło do skrzynki pocztowej hałaśników ….). Mimo kolejnych naszych pism z prośbą o interwencję, dalej spółdzielnia nic nie robi. Lokalu oczywiście nie sprzedaje na licytacji. A hałaśnicy mają się doskonale, ich najnowszą rozrywką jest bieganie po mieszkaniu, wydawanie dzikich wrzasków i oblewanie się wodą.

Jaki wniosek z tej opowieści? A taki, że nasze przepisy nie zawierają skutecznych rozwiązań, które pozwoliłyby na zlikwidowanie problemu osób, które zakłócają nocny odpoczynek i spokój w dzień. Policja nie jest wyposażona w odpowiednie instrumenty, w szczególności, ze względu na ochronę własności, nie ma żadnego narzędzia do interwencji w momencie, gdy nie zostanie wpuszczona do mieszkania. Osoby, których spokój jest zakłócany, są również pozbawione odpowiednich środków prawnych, i to zarówno w prawie karnym, jak i w prawie cywilnym. W prawie cywilnym, z uwagi na ochronę danych osobowych, brakuje instrumentów, które pozwalały na uzyskanie danych osoby, które ma zostać pozwana z art. 144 Kodeksu cywilnego. Dodatkowo, nawet, jakby się został wydany wyrok na podstawie wskazanego przepisu, to zajdą trudności z jego egzekucją. Nie są bowiem przewidziane odpowiednie regulacje, które pozwalałyby na skuteczne wykonanie tego wyroku tj. zapewnienie, że immisje rzeczywiście nie będą mieć dalej miejsca. Wykonanie wyroku sprowadza się bowiem do nałożenia grzywny, jeżeli immisje nadal są dokonywane (art. 1051 par. 1 Kodeksu postępowania cywilnego).

Należałoby zatem postulować wprowadzenie odpowiednich regulacji przez ustawodawcę. Przede wszystkim policja powinna zostać wyposażona w możliwość wystawienia mandatu zaocznego, w sytuacji, gdy nie zostaje wpuszczona do mieszkania. Mandat zaoczny byłby wystawiany na dane właściciela mieszkania, które policja może w łatwy sposób uzyskać z odpowiednich rejestrów. Mandat mógłby by być doręczany drogą pocztową. W razie niezapłacenia mandatu w krótkim np. siedmiodniowym terminie, policja powinna być uprawniona do skierowania wniosku o ukaranie. Zakrawa to nieco o odpowiedzialność absolutną właściciela, można by więc rozważyć przyznanie prawa do uwolnienia się od odpowiedzialności przez właściciela, jeśli wskaże on osoby, które, przebywając w jego mieszkaniu, zakłócały spokój.

Odpowiednie prawa powinny zostać udzielone także właścicielowi budynku, spółdzielniom mieszkaniowym. Do prawa spółdzielczego powinny zostać wprowadzone przepisy sankcjonujące możliwość żądania przez spółdzielnię kary od właściciela mieszkania, w razie, gdy on sam lub osoby, którym wynajmuje mieszkanie, naruszają porządek domowy poprzez hałas. Jednocześnie, w razie, gdyby właściciel nie zapłacił żądanej kary, kara ta mogłaby być dochodzona w drodze powództwa o zapłatę w postępowaniu upominawczym.

Natomiast w prawie cywilnym powinny zostać wprowadzone przepis gwarantujący skuteczną egzekucję wyroków wydanych na podstawie art. 144 Kodeksu cywilnego poprzez wprowadzenie innego sposobu egzekucji niż grzywna. Najskuteczniejszym sposobem byłoby zastosowanie dualistycznego modelu egzekucji: grzywna oraz egzekucyjna sprzedaż lokalu w razie, gdy wyrok jest uporczywie niewykonywany. Wprowadzenie rozwiązania na poziomie pozwu z art. 144 Kodeksu cywilnego, zezwalającego na uzyskanie w takiej sytuacji danych osobowych właściciela mieszkania np. w urzędzie gminy, osłabiłoby budowaną od wielu lat ochronę danych osobowych i zachodzące przemiany mentalne w tym zakresie. Mogłoby prowadzić też do licznych nadużyć.

To są uwagi de lege ferenda. De lege lata, jeśli masz uciążliwego sąsiada, to nie pozostaje nic innego jak zaopatrzenie się w dobrej jakości korki do uszu lub w specyfik na spokojny i mocny sen … ;-)